Polityka, covid, depopulacja. Czy żyjemy wyłącznie tym?

Pamięć bywa zawodna.
Jednak są wydarzenia, fakty, zasłyszane historie ktore przypominamy sobie po latach.
Nieraz w dość niezwykłych okolicznościach.

Miałem ok.5 lat. Rodzice wreszcie dostali przydział na lokal w Wieluniu.
Poprzednie warunki na wsi były nie do zniesienia.
Ale tu.
Jeden pokój, dwoje małych dzieci.
I sparaliżowana babka na wózku.
Miała jeszcze córkę, lecz ta niezbyt się paliła do opieki nad nią.
Tak że żyliśmy b. skromnie z wypłaty Ojca.
Dla mnie i siostry jeszcze nie było miejsc w przedszkolu.
Renta babki szła na środki higieniczne i kobietę do opieki.
Przecież kiedyś trzeba było zrobić zakupy, coś załatwić.
Dzieci nie mogły zostać same w domu.
Resztę odkładali "na czarną godzinę".
Zdarzało się, że Matka "wyskakiwała" do krawca robiącego przeszycia dla całej okolicy, zabierając mnie ze sobą.
Na szczęście mieszkał blisko.
Nazywał się... Marks.
Zanosiła, odbierała rzeczy, czasem musiała poczekać.
On, szyjąc na starej maszynie opowiadał jej różne historie o starym Wieluniu.
Jedna z nich szczególnie zapadła mi w pamięć i, wpadła tam na dobre.
Brzmiała dla małego chłopczyka jak straszna bajka o "żelaznym wilku".

Wczesną zimą 1945 roku trwało natarcie wojsk sowieckich.
Niemcy wycofywali się, zaraz za nimi to co zostało w opuszczonych i częściowo zniszczonych domach grabili szabrownicy.
Wiedzieli czym ryzykują, za schwytanie od razu pulja w łob.
Bardzo się spieszyli by zdążyć przed wojskowymi komisjami inwentaryzacyjnymi.
Potem owe grupy wkraczały i spisywały co zostało, co do wyburzenia, odbudowy, remontu.
Sama dzielnica wg. stugębnej plotki miała mieć kształt swastyki.
Jednak trudno się tego doszukać na zdjeciach lotniczych z tamtego okresu.
Ot, idealne osiedle Niemców i ich kadr.
Jednopiętrowe, typowe bloki o spadzistych dachach.
Jak w Poznańskiem,czy na Śląsku.
Gdy komisja weszła do jednego z nich, który ocalał ze zniszczeń prawie nieuszkodzony, wojskowi przeglądali lokale przed zapieczętowaniem.
Jeden z członków wszedł na strych i... uciekł.
On, stary frontowiec zobaczył coś, co go przeraziło do takiego stopnia.
Gdy doszedł do siebie, opisał zastaną sytuację:
Na krokwi wisiało nagie ciało 12, może 13 letniej dziewczynki.
Spomiędzy jej nóg wyciekła krew i płyny ustrojowe, tworząc wielką ciemną kałużę.
Tuż obok, na sznurze do bielizny wisiała kobieta ok. 30 lat.
Obok przewrócony stołek.
Drugi z sołdatów, niedowierzając wszedł i prawie wybiegł, ciężko dysząc.
Na strychu, mimo mrozu, panował straszliwy trupi fetor, nie sposób było go wytrzymać.
Dodatkowo miał nieodparte wrażenie że ściga go coś bardzo groźnego.
Rada w radę, ściągnęli chyba czterech jeńców.
Pod lufami założyli im maski przeciwgazowe a głowy kazali pookręcać szmatami.
Ci odcięli ciała, wynieśli na kawałku brezentu czy w pałatce.
Potem pospiesznie pogrzebano je w leju po bombie.
Front poszedł dalej.
Pozostali nieliczni ocaleni mieszkańcy miasta.